niedziela, 31 lipca 2011

Dzień Jedenasty-31.07.2011

Po śniadaniu opuszczamy Andorrę. Wypominam Maciejowi, że korzysta z płatnego tunelu tuż przy granicy z Francją-boję się, że ominą mnie wszystkie najpiękniejsze widoki. Oczywiście jestem w błędzie- to,co pozostaje do przejechania jeszcze w Andorze i francuska część Pirenejów przysparza mi palpitacji serca. Cudowne widoki, strumyki,pasące się na zboczach krowy-takich widoków nie widziałam nawet w Alpach.

Koło południa dojeżdżamy do Tuluzy i zatrzymujemy się tam zauroczeni na parę godzin. Już przy wjeździe do centrum wrażenie robią barki mieszkalne cumujące na Canal du Midi.
Największe wrażenie robi jednak stare miasto-całe zbudowane przedziwnie z czerwonej cegły. Sami Francuzi nazywają Tuluzę "różowym miastem"-które jest różowe o świcie, czerwone w południe i fioletowe o zmierzchu". Place, wąskie uliczki, stare kościoły- w tym bazylika St. Sernin-największy kościół romański w Europie a z drugiej strony cudowne nabrzeże, mosty i plaże wzdłuż rzeki Garonny. Atmosfera prawie śródziemnomorska, trochę artystyczna-na co dzień to miasto tętni pewnie życiem jeszcze bardziej, bo to ważny ośrodek uniwersytecki-a teraz wakacje i w dodatku dziś niedziela...

Kiedy wreszcie opuszczamy Tuluzę-bardziej z rozsądku ( przed nami daleka droga), niż z tzw. potrzeby serca, jest już popołudnie.
Po paru godzinach postanawiamy nieco zmodyfikować naszą trasę do Paryża i zjeżdżamy z autostrady do krainy przedziwnych, bajkowych zamków-do Doliny Loary.
Drogi-choć boczne i dość wąskie-są bardzo dobrze utrzymane a wioski, pola kwitnących słoneczników i widoki z okna-rekompensują niewielką prędkość, z którą się poruszamy.
Zatrzymujemy się w Montresor-wsi uznanej za najpiękniejszą we we Francji, nad którą widnieje jeden z 59 zamków.Ten jest o tyle nietypowy, że należy do Polaków-potomków Ksawerego Branickiego-hrabiego który w 1849r. kupił ten XV-wieczny zamek.
Dojeżdżamy do Chenonceau-największego i chyba najbardziej znanego ze zamków, ale niestety tuż po zamknięciu. Widzimy do z oddali jak i kilka innych bajkowych warowni, np. Chaumont Sur Loire. Jest już bardzo późno, gdy docieramy do Blois- ślicznego miasteczka nad Loarą, które oczywiście również posiada swój własny zamek.
Zatrzymujemy się w pierwszym hotelu a pan recepcjonista jest tak miły, że obdzwania dla nas wszystkie pozostałe, aż wreszcie znajduje ostatni wolny pokój w hotelu-hostelu, położonym tuż przy dworcu PKP ( co słychać niestety). Przynajmniej cena jest OK-78 EUR za 4-osobowy pokój.

Jesteśmy jakieś 2.5h drogi od Disneylandu, jutro musimy szybko wstać, bo od rana możemy już wejść do parku a dziewczynki od paru dni o niczym innym nie mówią.
Zosia jak to Zosia-bardzo znudzona zwiedzaniem a zwiedzaniem zamków w szczególności. Zuzi podobają się te klimaty-biega z aparatem jak mała Japonka i fotografuje wsie, pola, zamki...

sobota, 30 lipca 2011

Dzień dziesiąty - 30.07.2011

O 10.30 opuszczamy Casa Piedra-pewnie na zawsze...To był bardzo miły, wypoczynkowy tydzień. Masiotki wracają do Barcelony a my ze Zdzisiami w kierunku Andorry.
Rezygnujemy z autostrady i jedziem bocznymi, krętymi drogami, przez serce regionu, w którym produkowane jest wino Cava. Oczywiście robimy drobne zakupy w jednej ze starych winnic.
Docieramy do Montserratu-przedziwnego klasztoru i sanktuarium Czarnej Madonny-duchowej patronki Katalonii. Tak już się przyjęło, że co roku musimy odwiedzić co najmniej jedno kultowe święte miejsce. Najbardziej niesamowita jest sama góra Montserrat, n aktórej usadowił się klasztor-składa się jakby ze sklanych filarów, przypominających wielkie organy, klimatem też jakby trochę Kapadocję. Sanktuarium położone jest na wyskości 720 m n.p.m. W klasztorze mieszka obecnie 80 benedyktynów, ale nie spotkaliśmy żadnego- a może ich po prostu nie zauważylismy w tym tłumie turystów. Do samej bazyliki wchodzi się przez naprawdę ładny plac, otoczony krużgankami i ciekawymi rzeżbami. Sam kościół tonie w złocie i licznych wydumanych ozdobach typowych dla baroku-ale ma w sobie coś mistycznego. Długa kolejka wiernych stoi do obrazu Czarnej Madonny umieszczonej w małym okienku nad ołtarzem.
Niestety ogólne wrażenie całości można podsumować jednym słowem-komercja.

W drodze do Andorry przeżywamy prawdziwą burzę gradową. Grad wielkości piłek pimpongowych uniemożliwia jazdę-stoimy na poboczu jak dziesiątki innych samochodów i przerażeni obserwujemy to przedziwne zjawisko. Boimy się, że grad zbije szybę, ale na szczęście nic takiego się nie dzieje. Już po burzy okazuje się jednak, że nasze auta są raczej do wymiany- na całej masce mają wgłębienia- ślady po gradzie. Wyglądają trochę jak biedronka w kropki-tak określa to Zuzia.

Droga przez Pireneje jest cudowna widokowo. Póżnym popołudniem docieramy do Andorry i zatrzymujemy się w stolicy tego dziwnego kraju-Andorra la Vella. To niewielkie miasteczko jest tak naprawdę jednym wielkim centrum handlowym wciśniętym między Pireneje. Wąskie uliczki, piękne widoki, hałas, tłok i zapach perfum-tak to można w skrócie określić. Niektóre rzeczy są faktycznie tańsze-sprzęt elektroniczny i motoryzacyjny, perfumy. Jedynie ja kupuję sobie mój ulubiony perfum Tommy Girl. Jesteśmy zmęczeni tym zgiełkiem i opuszczamy La Vella. Ściemnia się i mocno ochładza-temperatura spada do 15 stopni a majestatyczne Pireneje robią groźne wrażenie. Decydujemy się zanocować w przydrożnym hotelu w Soldeu-ostatniej miejscowości w Andorze, przed granicą francuską.
Hotel nazywa się del Carter i jest typowym „pirenejskim” hotelem dla narciarzy. Prowadzony przez przemiłą rodzinę, z którą próbuję dogadać się po frnacuzku.
W Andorze jest w sumie 190 km tras narciarskich-szkoda, że to tak daleko...

Jemy kolację-ja najlepszę w życiu zupę cebulową ( z jajkiem i zapieczoną grzanką z serem)
i zasypiamy zmęczeni. Jutro ciąg dalszy podróży-przez Tuluzę gdzieś aż pod Paryż.

piątek, 29 lipca 2011

Dzień Dziewiąty - 29.07.2011

Od rana znowu psuje się pogoda-ciężkie chmury wiszą nad naszymi górami, pada a temperatura spada do ok.20 stopni. Siedzimy w kuchni i sączymy Cava- tutejsze musujące wino, zwane „katalońskim szampanem”.Przepis wyrobu wina jest bardzo podobny do francuskiego szampana-druga fermentacja ma miejsce już w butelce. Choć kupiliśmy „brut nature”, nie jesteśmy jednak specjalnie zachwyceni-wybraliśmy zbyt wytrawną wersję.
Dziś ostatni dzień tutaj, łezka w oku się kręci. Aż trudno uwierzyć, że już jutro będą tu inni turyści a my gdzieś daleko, w Andorze albo jeszcze dalej...
Zgodnie stwierdzamy, że w chacie Barrego brakuje jedynie dwóch rzeczy-wi fi i zmywarki do naczyń. Cała reszta bez zastrzeżeń. Dom, choć prosty, jest dopracowany w każdym deatalu. Czuć troskę i rękę właścicieli- urządzali go dla siebie, nie dla turystów.
Wpada Antonio i przynosi nam kosz śliwek i małych, słodkich gruszek-to miły gest z jego strony. Naprawdę żal wyjeżdżać...


Póki co czeka nas jeszcze pożegnalna kolacja w El Castell-restauracji, w której na 20.00 zamówiła dla nas Paella de mariscos, Anghela.

Dzień ósmy - 28.07.2011

Po śniadaniu pakujemy się na wcześniej zaplanowaną wycieczkę do Sitges.

Sitges to chyba najpopularniejszy kurort w okolicach Barcelony ( 35 km od
Barcelony i tyle samo od naszej Casa Piedra), odwiedzany głównie przez miejscowych i zamiejscowych gejów. Czytałam o nim na forach internetowych a poza tym w chacie u Barrego wisi kilka klimatycznych fotografii z tego miejsca.
Plan jest taki, żeby dzień spędzić na jednej z niewielkich plaż tej części wybrzeża-Costa del Garraf a wieczorem zwiedzić samo Sitges.
Znajdujemy naturalną, otoczoną skałkami niewielką plażę na przedmieściach Sitges i spędzamy uroczy dzień. Woda jest krystalicznie lazurowa, bez problemu widać cudowny biały piaseczek na dnie i białe-upodobniające się kolorem do dna-ryby. Dzieci zachwycone wypożyczeniem przedziwnego roweru wodnego-z wbudowaną zjeżdżalnią. Wypływają w morze i słychać tylko ich piski.
Spotykamy przedziwną, kolorową kobietę z Senegalu i dość spontanicznie decydujemy się na zrobienie warkoczyków- w przypadku dziewczynek to nic bardzo dziwnego, ale na fryzurę afro decyduję się również ja-:) To moje pierwsze warkoczyki w życiu!

Do rybnej restauracji La Paradeta ( Sitges, Carrer Sant Pere) docieramy tuż po jej otwarciu ( restauracja czynna jest tylko w godzinach 20.00-23.30) Dobrze, bo już po godzinie nie idzie do niej wejść. To nie jest lokal dla przeciętnego turysty, za to bardzo popularny wśród miejscowych. Z lady jak w markecie wybieramy surowe ryby ( tuńczyk i tutejszy specjał –rape –żabnica), wielkie krewetki, kalmary, sepię. Zdzisiu szaleje zamawiając małe ośmiorczniki i przedziwne robaki- wyglądają trochę jak spaghetti. Po kilkunastu minutach z okienka jak na stołówce podają nam te specjały-już ugrillowane, usmażone, polane specjalną salsą ( oliwa z czosnkiem i pietruszką).Jedzenie jest wyśmienite ale ilość, którą zamówilismy oczywiście nas przerasta. Koszt wizyty w takiej restauracji na moją rodzine to ok.60EUR-biorąc pod uwagę ilość i jakość i tutejsze ceny-nie jest do dużo ( z butelką wina, napojami i sałatą). Było warto!

Włóczymy się do późna po tym przedziwnym, pięknie oświetlonym miasteczku. Biała architektura, wąskie uliczki starówki i monumentalny XVII-wieczny kościółek, który jest ikoną Sitges. Czuć w powietrzu artystyczną atmosferę i niespotykaną tolerancję- to centrum turystyki gejowskiej przyciąga również rodziny z dziećmi, jak nas-:)

Wracamy w nasze góry już po północy, zmęczeni ale szczęśliwi.

Dzień Siódmy - 27.07.2011

Od rana iście polska pogoda. Choć jest ciepło, to pada deszcz i wszystko wydaje się szare i bure. Góry straszą zza okna i ciężko jest wstać z łożka. Mimo to wytypowany „team” udaje się samochodem Zdzisia do najbliższej, położonej przy głównej drodze w dole wioski- La Bisbal. W tej wioseczce odbywa się co środę tradycyjny „marcado”, o czym na migi poinformowała nas wcześniej Anghela. Ponoć można nabyć tam ciuchy za 2 EUR, co jest bliskie prawdzie-mnóstwo tam straganów z tanią,chińską, odzieżą. Poza tym kilka stoisk z naprawdę niedrogimi warzywami ( 2 kg pomidorów=1 EUR), owocami, sprzedawanymi na kilogramy oliwkami i serami. Cudowny klimat!
Nie udaje nam się kupić ciuchów, ale za to spędzamy z godzinę czasu w sklepie Euro-AGD, gdzie między lodówkami a telewizorami odkrywamy cudowne skorupy-gliniane naczynia wytwarzane przez miejscową ludność, w których na codzień gotujemy w chacie u Barrego.
Za 24 EUR nabywam olbrzymią siatkę przeróżnych mis, misek i miseczek i zachywcona opuszczam La Bisbal. Pogoda się poprawia i do wieczora świeci słońce, które wykorzystujemy na biesiadowanie przy basenie. Dwukrotnie nawiedza nas Antonio- nasz kataloński „pool man”, z którym mamy problemy się dogadać, nawet mając przy sobie słownik angielsko-kataloński. Antonio ma pewnie z 50 lat i ani jednego zęba, długie włosy i brodę. Nie wygląda na osobę, która szukałaby kontaktów z turystami, jest niezwykle dumnym Katalończykiem starej daty, który neguje wszytkie próby kontaktów w języku hiszpańskim ( kastylijskim), choć z bezzębnym uśmiechem przyjmuje od nas talerz „polskiego gazpacho”-mojego kremu pomidorowo-paprykowego i zimnej butelki żoładkowo-gorzkiej podarowanej jako”:souvenir” z Polski. W zamian wyprowadza i nadmuchuje dla nas dwa rowery, które zw piwniczce przetrzymuje Barry. Ciekawe, czy znajdą się chętni, na wyprawę w te –bądź co bądź naprawdę wysokie-góry. Jedyny temat na który udaje nam się odbyć z Antonio dłuższą rozmowę to jego dwa psy, które towarzyszą mu krok w krok. Jeden ma na imię Mizeria a drugi, mniejszy ( syn Mizerii) –Roy-choć młodszy, ma problemy z sierścią.
Psy to odrębny temat-są w każdym domu, sklepie, knajpce. Małe, duże, czasem wychudzone i bardzo hałaśliwe. Nigdy przedtem nie widziałam takiej ilości psów w jednym miejscu.

Wpada też Anhela a wraz z nią charakterystyczny , kataloński gwar. Gestykuluje, przytula się do nas i-zdaje się-próbuje opowiedzieć historię swojego życia. Jest bardzo przyjaźnie nastawiona i mimo ewidentych braków języków ( my ani w ząb hiszpański/kataloński a ona angielski), udaje nam się z nią dogadać- obiecuje na piątkowy wieczór zamówić dla nas pallea w pobliskiej knajpce ( pallea sprzedawana jest praktycznie tylko i wyłącznie na zamówienie).
Słońce zachodzi na naszych wzgórzach jeszcze piękniej, niż zwykle-robimy sobie sesję zdjęciową i z błogim namaszczeniem kontemplujemy każdą chwilę tutaj. To naprawdę jedno z najpiękniejszych miejsc na ziemi....

wtorek, 26 lipca 2011

Dzień Szósty - 26.07.2011

Rano postanawiamy wybrać się na plażę. Nasza Casa Piedra leży w obrębie Can Gordei, około 12 km od wybrzeża Costa Daurada. Najbliżej mamy na plażę w okolice El Vendrell-Coma Ruga. W przewodniku wyczytujemy jednak, że kawałek dalej znajduje się niewielka, urokliwa plaża Platja de Creixell. Faktycznie plaża jest cudowna, otoczona mini rezerwatem naturalnych wydm, zupełnie pusta. Woda w morzu krystaliczna i bardzo ciepła. Na dole jest znacznie cieplej, niż u nas na wzgórzach, plażujemy więc jak na prawdziwych wakcjach. Błogo!
Późnym popołudniem postanawiamy odwiedzić Tarragonę, od której z plaży dzieli nas raptem 20 minut drogi.
To zabytkowe miasteczko jest faktyczną stolicą Costa Daurada. Zamieszkuje go 150 tyś, osób ale panuje w nim iście prowincjonalna atmosfera. Parę godzin spacerujemy po klimatycznych, wąskich uliczkach, podziwiając cudownie zachowane pozostałości po rzymskim mieście Tarraco, założonym w 3 wieku p.n.e. Genialna Starówka ( La Part Alta), z Katedrą i pozostałościami po Amfiteatrze. Spędzamy cudownych kilka godzin a ja wreszcie czuję się zaspokojona- moja tęskonta za taką estetyką ( ach te Porto!)
W Tarragonie nie ma zbyt wielu turystów, co powoduje ze czuję się tam znacznie lepiej, niż w Barcelonie, choć oczywiście trudno jest w prosty sposób porównać te dwa miasta.
Dzisiejszy wieczór na naszych wzgórzach Casa Piedra jest wyjątkowo ciepły- nie wieje ten charakterystyczny, zimny górski wiatr, pod wpływem, którego tworzyli artyści. Biesiadujemy więc długo w nocy, patrząc na naszą kwitnącą, fluoroscencyjną agawę.

Dzień Piąty - 25.07.2011

Nasz główny cel na dzień dzisiejszy to wyprawa na rynek. Planujemy wybrać się tam od rana, ale w praktyce okazuje się, że jesteśmy tam tuż przed sjestą, koło południa.
Rynek mieści się w El Vendrell-największej miejscowości tego regionu- wraz z sąsiadującym ośrodkiem turystycznym Coma Ruga zamieszkuje go raptem około 30tyś. mieszkańców. Samo miasteczko nie wyróżnia się niczym szczególnym-prowincjonalna mieścina z niewielką la ramblą- deptakiem pełnym kawiarenek. Rynek nazywa się Mercado Multicipal i zajmuje niewielką, zadaszoną przestrzeń. Stoisko z rybami obsługuje miły Katalończyk znający angielski, więc dowiadujemy się dokładnie,jakie ryby uważane są za najlepsze, jaki rodzaj krewetek kupić i jak ugotować mule. Nabywamy dwie duże merluzy ( morszczuki atlantyckie) i świeże kerwetki królewskie. Do tego regionalne sery, owoce i warzywa. Największe zakupy robimy w miejscowej „bodedze”, gdzie na karnistry miła Katalonka sprzedaje świeże ( jak się później okazuje zdradzieckie), młode wino w cenie 1-1.5 EUR za litr. Ceny w sklepach są bardzo zbliżone do cen w Polsce, czego nie można niestety powiedzieć o cenach usług- w restauracjach jest dwa razy drożej niż u nas.
Poczyniłam też inną refleksję- ta część Hiszpanii naprawdę nie jest ładna- nie ma tu zapierających dech widoków typowych dla Bałkanów, a jest przecież dużo dalej. Nie dziwię się Polakom, że szturmują wybrzeże Chorwacji czy Czarnogóry- bliżej, piękniej, taniej i bardziej swojsko. Jedynym wyjątkiem jest widok z naszej Casa Piedra-ten zapiera dech w piersiach. Siedząc na tarasie trudno nam uwierzyć, że przez tydzień to wszystko tak jakby należy tylko do nas-:) To najładniejsze miejsce w tym regionie.
Wieczorem prawdziwa impreza na basenie-:)
„Młode wino spijaj ostrożnie, w młodym winie czai się zdrada..()”, jak śpiewa Martyna Jakubowicz.

niedziela, 24 lipca 2011

Dzień Czwarty - 24.07.2011

Mimo, że znamy się już pięć lat nie możemy się nagadać i kładziemy spać dopiero przed świtem. Wakacje!
Rano budzi nas Anhela i wpadające do pokoju słońce. Anhela ma pewnie z 145 cm wzrostu, szybko mówi po katalońsku i cudownie gestykuluje. Sprząta dom Barrego ale jest też dobrym duchem tego miejsca. Wczoraj zawiozła Masiotki do domowej knajpki wyżej w górach a dziś odwiedziła nas dwa razy przynosząc gazetkę Aldiego i tłumacząc po katalońsku gdzie można kupić tanie ciuchy, świeże ryby i wino. Cudownie jest w naszej chatce Casa Piedra. Asia nazywa to view for milion dollars. Jedyne, co nas zaskoczyło to pogoda-rano jest naprawdę zimno, ale koło południa wreszcie wychodzi słońce. Raj na ziemi! Chata otoczona jest cytrynowi drzewkami, migdałowcami, oliwkami i kwitnącymi agawami. Cudowne chill out areas, mały basen,z którego nie wychodzą dzieci. Wbudowany grill,na którym Zdzisiu przyrządza nam kolację. Nie dziwię się Barremu, że kupił ten dom bez wiedzy żony-
„Tak naprawdę nie dzieje się nic i nie zdarzy się nic, aż do końca…”A przynajmniej aż do jutra-

Dzień Trzeci - 23.07.2011

O 9.00 opuszczamy hotel i metrem-tą dziwną prywatną linią L7 docieramy na Placa de Catalunya. Robimy sobie przyjemny spacer La Rambla- relatywnie pustą ze względu na wczesną porę. Nie wszystkie stoiska z ptakami i kwiatami są otwarte, ale i tak zachwycone dzieciaki biegają od królików do chomików, papug i malutkich kurczaczków. Zastanawiam się, czy faktycznie ludzie kupują tam te zwierzęta..? Niezbyt to humanitarne niestety-małe klatki i ten upał- O tej porze nie ma jeszcze za wiele mimów-ale Ci, którzy już są stanowią nielada atrakcję dla dzieci. Docieramy aż do portu, gdzie obserwujemy wypływające żagłowki-most otwierany jest o pełnych godzinach.
Wracamy nieśpiesznie dzielnicą Barri Gotic, która jest chyba najcudowniejszą częścią Barcelony. Wąskie, stare uliczki, małe sklepiki i klimatyczne knajpki-w jednej zatrzymujemy się na dłuższą chwilę i kosztujemy tortilla de patata- jednego z moich ulubionych hiszpańskich dań.
Nie ma upału więc spaceruje się cudownie..ale mamy napięty plan na dzisiejszy dzień. Wcześniej kupiliśmy bilety na jeden z turystycznych autobusów ( dorosły 17 EUR, dziecko 14 EUR) – to najlepszy sposób na szybkie zwiedzenie miasta- Barcelona w pigułce. Autobus zatrzymuje się przy większości atrakcji –można dowolnie wsiadać i wysiadać, zmieniając trasy. W całości objeżdżamy trasę czerwoną-przewodnik na słuchawkach np. w języku angielskim doskonale przedstawia mijane zabytki.
Wysiadamy niedaleko Arc de Triomf, by zjeść lunch w poleconej przez Anetkę rybnej restauracji La Paradeta. To specyficzna sieć restauracji z owocami morza, które wybiera się z lady jak w markecie ( część z nich jeszcze żywa) i za parę minut odbiera przygotowane Mamy problem żeby tam trafić- restauracja mieści się na tyłach starego marcato. Finalnie nie udaje nam się tam zjeść-restauracja jest przepełniona a kolejka do kasy na dobre 30minut stania- nie dalibyśmy rady-;( Restauracje otwarte są w porze lunchu w godzinach 13.00-16.00 a później dopiero od 21.00. Jesteśmy przekonani, że chcemy tam wrócić-i tak planujemy wycieczkę do Sitges a tam też jest La Paradeta.. Dzielnica w obrębie Arc de Triomf zachwyca nas- nie ma tam w ogóle turystów a są piękne kamienice, zielone ogrody, małe knajpki. Jemy lunch w typowo lokalnym barze specjalizującym się w pallea. Niestety coś nie doczytałam i zamiast ryżu podają nam pallea z makaronem- Do tego merluza-popularny tu i pyszny morszczuk i kalmary.
Przesiadamy się na niebieską linię by zobaczyć La Sagrada Familia- nigdy nieukończone, najsławniejsze dzieło Gaudiego. Robi niezmiennie niesamowite wrażenie. Zuza jest niepocieszona, że nie decydujemy się wejść do środka- kolejka po bilety pewnie na godzinę stania a my naprawdę nie mamy czasu- Nasze auta zostały na podziemnym hotelowym parkingu i już dawno przekroczyliśmy dozwolony czas. Więcej czasu spędzamy w bajkowym Park Guell- chyba najbardziej niesamowitym miejscu Barcelony. Podziwiamy wyobraźnię Gaudiego-wielość kształtów, barw, niesamowitych kolorów i detali. Niestety park zwiedzają tłumy ludzi-ach żeby przyjechać tam o świcie…może następnym razem.
Około 18.00 kończymy zwiedzanie Barcelony-zafascynowani, odurzeni klimatem tego miasta. Choć część mnie ciągle pamięta klimat panujący w Porto- ale Porto w porównaniu do Barcelony to większa wieś no i byliśmy tam w lutym a nie w szczycie sezonu turystycznego
Zdzisie jadą na zakupy a my zaczynamy poszukiwania stomatologa-Zuzię od wczoraj potwornie boli ząb. Gdy wreszcie udaje nam się zlokalizować czynną klinikę, okazuje się że pan dentysta specjalizuje się w wyrywaniu zębów i mimo moich natarczywych próśb nie chce rozwiercić Zuzi mleczaka. Na szczęście mamy ze sobą panią doktor Asię- choć bez sprzętu i tak stanowi dużo większą wartość niż stomatolog specjalizujący się w ekstrakcjach-
Tuż przed zmierzchem dojeżdżamy do Casa Piedra-naszej wynajętej od Barrego hacjendy, gdzie czeka już Asia, Radzio i Kuba. To gdzieś na końcu świata, wysoko w górach. Cudowne miejsce, gdzie wieje słynny wiatr , który od wieków inspirował artystów-stąd ponoć wzięła się część wczesnych prac Picassa….Ale jest zimno, brr, jak w Polsce-

piątek, 22 lipca 2011

Dzień Drugi-22.07.2011

Już wiem, że nie należy spodziewać się za wiele po francuskim śniadaniu. Croissant, masło, dżem, sok pomarańczowy i kawa- za jedyne 6 EUR od osoby.
O 8.00 opuszczamy Valence. Do Barcelony zaledwie 544km-porównując z wczorajszym 1600 km to naprawdę bułka z masłem-:) O 12.00 przekraczamy granicę francusko-hiszpańską. Viva Espana! Przejażdżka francuskimi autostradami kosztowała w sumie 68 EUR- bravo dla ViaMichelin.com który precyzyjnie obliczył koszty. Całość trasy-z Poznania do El Vendrell, do naszej wynajętej od Barrego chaty ViaMichelin.com oszacował na 1205 pln-biorąc pod uwagę ceny autostrad, paliwa i średnie zużycie paliwa. To naprawdę sprytna stronka-polecam wszystkim planującym podróz.
Hiszpania przywitała nas zachmurzonym niebem, wiatrem i temperaturą 23 C-polskie lato-:)
Szybko pokonujemy krótki odcinek hiszpańską autostradą ( kolejne 14 EUR) i podjeżdżamy pod Camp Nou-stadion F.C. Barcelona. Niestety nie ma szans by zaparkować w promilu 500m od stadionu. Meldujemy się więc w Catalonia Suites, na ul. Muntaner, gdzie przez ciekawą stronkę wotif.com ( amerykańska alternatywa dla booking.com)zarezerwowaliśmy wcześniej apartament. Apartament jest duży i mega luksusowy-aż trudno uwierzyć, że kosztował zaledwie-jak na takie warunki-75 EUR.
Miły pan recepcjonista mówiący świetnie po angielsku poleca nam niewielką katalońsko-włoską restauracyjkę (Verona Restaurant, ul. Teodora Lamarid 3), gdzie jemy pierwszy od dwóch dni normalny posiłek. Obserwuję,że Katalończycy zamawawiają "danie dnia" składające się z przystawki ( sałatka albo zupa) i dania głównego. Maciej idzie w ich ślady i zamawia sałatkę i rybę "merluza",która wg słownika jest "morszczukiem", ale zupełnie nie przypomina filetów z morszczuka dostępnych w Polsce. Danie dnia to koszt 9.50 EUR- drogo-:( W Porto z ataki zestaw płaciliśmy niedawno max. 6 EUR.
Ale oczywiście i tak się opłaca- moje danie-kalmary z grilla z pure ziemniaczanym ( mała porcja-:( kosztowało 8 EUR.
Wreszcie wybieramy się na stadion.Za namową recepcjonisty bierzemy taksówkę ( 7 EUR) i w ciągu 10 minut jesteśmy na stadionie. Wejście na stadion dla osoby dorosłej to 22 EUR, dziecko 16.5 EUR- co za masakra! Niewyobrażalne jaką kasę robią na tych wejściówkach ( w kolejce po bilet staliśmy ze 20 minut) i wszystkich innych gadżetach! Stadion jak stadion- choć xxl ale muraw właśnie wymieniają więc nie robi aż takiego wrażenia ( cyt. Macieja i Zosię, bo mi i Zuzi nie chciało się tam nawet wchodzić-:)
Jesteśmy umówieni przed "magicznymi fontannmi" (Placa de Carles Bugas)o 21.00- o tej godzinie zaczynają się pokazy typu "światło i dźwięk". Mamy dużo czasu,więc Maciej zarządza dłuuuuuugi spacer ze stadionu aż do Placu Hiszpańskiego. Głowa pęka mi od hałasu i tłumów ludzi, które mijamy. Tęsknię za Porto-:( Pokaz tańczących fontann przed Palau National robi wrażenie szczególnie na dzieciach. I wreszcie spotykamy się ze Zdzisiami! Błotni niestety nie docierają zafascynowani biesiadowaniem w katalońskich restauracjach-:
Jesteśmy wykończeni,więc koło północy decydujemy się wrócić do hotelu. Jedna ciekawa uwaga- w Barcelonie oprócz ATM, czyli głównego metra, funkcjonuje jedna linia ( L7), która obsługiwana jest przez zupełnie inną spółkę (FGC)- i akurat dotyczy to naszego miejsca noclegu-:) Niezły zamęt z biletami! Watch out!

czwartek, 21 lipca 2011

Dzień Pierwszy-21.07.2011

Wyruszamy z Poznania o 6.00 rano-choć nasze ambitne plany zakładały, że o 5.00 będziemy już mknąć autostradą w kierunku Nowego Tomyśla.O 9.00 przekraczamy granicę i opuszczamy tonącą w deszczu Polskę. Brr..
W Niemczech na szczęście przejaśnia się a my bez przeszkód jedziemy zgodnie z wyznaczonym przez GPS planem- Norymberga, Karlsruhe... Zdzisie decydują się jechać przez Szwajcarię ( winieta 34 EUR), chcą po drodze zahaczyć o Berno, a my za Bazyleą odbijamy w kierunku Mulhouse i o 18.00 przekraczamy granicę niemiecko-francuską.
Mkniemy pustawą ( i słono płatną) autostradą A7 w kierunku Lyonu, przejeżdżając przez centrum regionu zwanego Franche -Comte, czyli mówiąc po naszemu "wiejską" Francją.
Szkoda, że nie mamy czasu by zjechać z autostrady i zakosztować uroków dzikiej przyrody, z której słyną te okolice.Region naprawdę robi wrażenie-nawet z okien auta. Lasy, zielone pagórkowate pola i charakterystyczne białe krowy ( rasy Charolais) pasące się na łagodnych wzgórzach.Szkoda, że zabrakło czasy by wjechać do Bensancon...GPS zmienia zdanie i prowadzi nas dołem Burgundii ( inaczej niż plan wyznaczony przez viamichelin.com). Widzimy reklamy i zjazd do Cluney-słynnego Opactwa Benedyktyńskiego z Xw., o którym uczyła się ostatnio na historii Zosia.
Lyon-stolicę regionu i drugie co do wielkości miasto Francji mijamy już nocą.Malowniczo położony w dolinie Rodanu, ładnie oświetlony...Jest prawie 23.00, jesteśmy już 17 godzin w podróży i śpieszy nam się do Valence. 10 km od Valence, w małej miejscowości Alixan,Michał 2 godziny przed zarezerwował nam nocleg via bookin.com. Hotelik Alpes Provence okazuje się dość obskurną norą dla tirowców,ale czego można było się spodziewać za 55 EUR dla 4 osób-:)
Jest nawet czysto, tylko dość głośno-;( Ale jest internet i mogę wrzucić ten pierwszy wpis na bloga-:)